24-01-2016, 20:41
Kochani może zacznę od tego, że mam w sobie ogromną dozę wstydu za swoją głupotę w postępowaniu ...którą opiszę poniżej...mimo tego co czuję, potrzebuję konsultacji...bo czekać mnie będzie nie lada przeprawa...ale od początku...
10 lat temu natrafiłam w swoim życiu na chłopaka, którego od pierwszego wejrzenia pokochałam (ze wzajemnością). Jesteśmy w tym samym wieku. Leci to z 2 stron, natomiast ja nie kocham go tak jak on by chciał. On chce mnie jako partnerkę. Ja jego traktuję jakby...pod moim płaszczykiem, jak matka. Zarazem w przeszłości miotałam się wokół niego na tyle, że byliśmy ze sobą chwile bliżej...mimo tego, wiem, że jakby "jesteśmy dla siebie ale nigdy ze sobą nie bedziemy". Jestem od niego daleko tym bardziej, ze jest to osoba która dużo pije, jara trawy, wiem ze zdażyło mu się coś "ciężej" brać, pali papierosy. Jestem od ludzi z nałogami z daleka, ale z nim mam taką karmę, że jakby...nie akceptuję, nie toleruję ale coś nas trzyma tak mocno, że predzej czy później i tak rozmawiamy ze sobą, spacerujemy(...). Nawet nie odbieram go seksualnie, (wręcz na odwrót!), bo na samą myśl o stosunku z gościem czy samym przytuleniu się mnie odrzuca bo jest tak "brudny". Teraz jest kolejny raz kiedy na siebie trafiamy (nie widzieliśmy się 1,5 roku). Znowu wpadł na moim punkcie w podobną psychozę co zawsze.
Nie mamy ze sobą regularnego kontaktu. Od 10 lat po prostu wpadamy na siebie na krótki czas (podczas którego dzieje się po prostu tornado u niego i w otoczeniu) i potem to się urywa: a raczej ja od niego uciekam bo zaczyna sobie na zbyt wiele pozwalać. Poza tym samo przzebywanie z nim jest dla mnie męczące energetycznie. Jest wyciszony, skryty, ale czuję takie parcie z jego strony na barierę ze szok. Jest to osoba, która też wiele rozumie w związku z energią, przestrzenią (nieświadomie, to nie jest wiedza z tego życia i dużo mnie o pewne rzeczy też pyta). Kiedy mamy ze sobą kontakt jest mi w 100% podpocządkowany: cały czas o mnie myśli, pisze, chce rozmawiać, dzwoni, chce spacerować (a najlepiej to mnie zamknąć w złotej klatce). Nie narzuca się ale przypomina mi o sobie dość dobitnie na tyle ze nawet i to powoduje we mnie pomieszanie. Swoje dni spędza na "nic nierobieniu" i czekaniu na iluzję(ja), która nie nadejdzie. Zrobiłby dla mnie wszystko i wszystko co bym mu kazała...to jest straszne....
Chwilę temu wstałam z medytacji i jestem kompletnie rozdarta po tym co zobaczyłam. Przypomniało mi się, że 5 lat temu siedzieliśmy sobie razem z XYZ, i podczas tego spotkania zawiązałam mu na lewej ręce sznurek mówiąc mu, że "zawsze już bedziemy ze sobą blisko". Wypowiedziałam to w pełnej miłości i zaufaniu do niego i wiem, że to ma znaczenie (pluję sobie w brodę, nie miałam jak w głupocie jeszcze dolać w karmie oliwy do ognia...). Jakiś czas później sznurek ten mu zabrałam, w amoku "kobiecej furii" spaliłam go mówiąc, że "nie chcę mieć z nim nic wspólnego" (ta osoba ma ogromne problemy z nałogami jak pisałam wyżej, kłamie i oszukuje czego u siebie w życiu nie chcę i nie toleruję).
Były to zabiegi w moich czystych intencjach, nie chciałam nikogo pętać, krzywidzić...kompletnie nie wiem co z tym człowiekiem zrobić. Żeby i siebie i jego puścić w swoje strony. Bo inaczej nie ruszymy nigdzie.......mam ewidentne poczucie, że postępnuję z nim w tym życiu tak jak w poprzednich, zamiast obiektywnie patrzeć na niego z pozycji Tu i Teraz. Moja miłość do niego jest tak bezwarunkowa i tak stara, że pobłażam jego postawe do życia w tym życiu.
Jestem zmęczona tą relacją, tym bardziej ze od początku wiem jak jest, ale nie mam na nią pomysłu bo nie rozumiem tej karmy....Czy mielibyście jakieś pomysły jak to najbezpieczniej zakończyć? Może macie domysły o co w tym związku chodzi? Jeżeli chcielibyście więcej info do "diagnozy", pytajcie wprost...dzięki z góry...
10 lat temu natrafiłam w swoim życiu na chłopaka, którego od pierwszego wejrzenia pokochałam (ze wzajemnością). Jesteśmy w tym samym wieku. Leci to z 2 stron, natomiast ja nie kocham go tak jak on by chciał. On chce mnie jako partnerkę. Ja jego traktuję jakby...pod moim płaszczykiem, jak matka. Zarazem w przeszłości miotałam się wokół niego na tyle, że byliśmy ze sobą chwile bliżej...mimo tego, wiem, że jakby "jesteśmy dla siebie ale nigdy ze sobą nie bedziemy". Jestem od niego daleko tym bardziej, ze jest to osoba która dużo pije, jara trawy, wiem ze zdażyło mu się coś "ciężej" brać, pali papierosy. Jestem od ludzi z nałogami z daleka, ale z nim mam taką karmę, że jakby...nie akceptuję, nie toleruję ale coś nas trzyma tak mocno, że predzej czy później i tak rozmawiamy ze sobą, spacerujemy(...). Nawet nie odbieram go seksualnie, (wręcz na odwrót!), bo na samą myśl o stosunku z gościem czy samym przytuleniu się mnie odrzuca bo jest tak "brudny". Teraz jest kolejny raz kiedy na siebie trafiamy (nie widzieliśmy się 1,5 roku). Znowu wpadł na moim punkcie w podobną psychozę co zawsze.
Nie mamy ze sobą regularnego kontaktu. Od 10 lat po prostu wpadamy na siebie na krótki czas (podczas którego dzieje się po prostu tornado u niego i w otoczeniu) i potem to się urywa: a raczej ja od niego uciekam bo zaczyna sobie na zbyt wiele pozwalać. Poza tym samo przzebywanie z nim jest dla mnie męczące energetycznie. Jest wyciszony, skryty, ale czuję takie parcie z jego strony na barierę ze szok. Jest to osoba, która też wiele rozumie w związku z energią, przestrzenią (nieświadomie, to nie jest wiedza z tego życia i dużo mnie o pewne rzeczy też pyta). Kiedy mamy ze sobą kontakt jest mi w 100% podpocządkowany: cały czas o mnie myśli, pisze, chce rozmawiać, dzwoni, chce spacerować (a najlepiej to mnie zamknąć w złotej klatce). Nie narzuca się ale przypomina mi o sobie dość dobitnie na tyle ze nawet i to powoduje we mnie pomieszanie. Swoje dni spędza na "nic nierobieniu" i czekaniu na iluzję(ja), która nie nadejdzie. Zrobiłby dla mnie wszystko i wszystko co bym mu kazała...to jest straszne....
Chwilę temu wstałam z medytacji i jestem kompletnie rozdarta po tym co zobaczyłam. Przypomniało mi się, że 5 lat temu siedzieliśmy sobie razem z XYZ, i podczas tego spotkania zawiązałam mu na lewej ręce sznurek mówiąc mu, że "zawsze już bedziemy ze sobą blisko". Wypowiedziałam to w pełnej miłości i zaufaniu do niego i wiem, że to ma znaczenie (pluję sobie w brodę, nie miałam jak w głupocie jeszcze dolać w karmie oliwy do ognia...). Jakiś czas później sznurek ten mu zabrałam, w amoku "kobiecej furii" spaliłam go mówiąc, że "nie chcę mieć z nim nic wspólnego" (ta osoba ma ogromne problemy z nałogami jak pisałam wyżej, kłamie i oszukuje czego u siebie w życiu nie chcę i nie toleruję).
Były to zabiegi w moich czystych intencjach, nie chciałam nikogo pętać, krzywidzić...kompletnie nie wiem co z tym człowiekiem zrobić. Żeby i siebie i jego puścić w swoje strony. Bo inaczej nie ruszymy nigdzie.......mam ewidentne poczucie, że postępnuję z nim w tym życiu tak jak w poprzednich, zamiast obiektywnie patrzeć na niego z pozycji Tu i Teraz. Moja miłość do niego jest tak bezwarunkowa i tak stara, że pobłażam jego postawe do życia w tym życiu.
Jestem zmęczona tą relacją, tym bardziej ze od początku wiem jak jest, ale nie mam na nią pomysłu bo nie rozumiem tej karmy....Czy mielibyście jakieś pomysły jak to najbezpieczniej zakończyć? Może macie domysły o co w tym związku chodzi? Jeżeli chcielibyście więcej info do "diagnozy", pytajcie wprost...dzięki z góry...