Zawsze byłem zdania, że największym błogosławieństwem a zarazem przekleństwem ludzkości była nasza ignorancja wobec otaczającego nas świata, tego widzialnego i tego, który pozostał przed nami zazdrośnie ukryty, świata który za nic ma nasz materializm, nasze bogactwa, troski i radości, miraże codziennego żywota których chwytamy się ze wszystkich sił, wierząc że jest to jedyna słuszna droga.
Ujrzałem ją zimą, 40 lat temu, byłem wtedy nieuważny i dałem się zaskoczyć zamieci, a musicie wiedzieć, że jak dotąd uważałem się za najlepszego trapera jakiego nosiła ta przeklęta ziemia.
Pojawiła się niczym duch, bezszelestnie, jej lśniące białe futro zlewało się z otoczeniem do tego stopnia, że nie jestem w stanie stwierdzić ile czasu spędziła grzejąc się u mego boku.
Poderwałem się, zaskoczony i jednocześnie przerażony do granic możliwości próbowałem złapać za swoją strzelbę, ale raz za razem wyślizgiwała mi się z skostniałych palców. Podjąłem kolejną rozpaczliwą próbę ale coś zatrzymało mnie w połowie drogi, mianowicie wilczyca nie wykonała żadnego, najmniejszego ruchu w kierunku ucieczki, mimo że musiałem narobić naprawdę dużo hałasu. Leżała zwinięta w kłębek, z pyskiem spoczywającym na jednym z rozrzuconych przeze mnie tobołków, prawie jakby jej ostatnią wolą było raz jeszcze spojrzeć poza horyzont, przeniknąć wzrokiem nawałnice śniegu i ujrzeć rozciągającą się za nią dolinę, która była jej domem i matką przez wszystkie te lata.
Jej ciało zdążył przykryć delikatny całun śniegowego puchu, składając ostatni hołd córce puszczy, wiedziałem że umarła, a najdziwniejsze w tym wszystkim było to że poczułem ulgę, nie dlatego że znowu poczułem się bezpiecznie, ale ze świadomości że nie umierała sama, że pozwoliłem jej zaznać ostatniego przebłysku ciepła w tej lodowej krainie, zanim udała się do krainy wiecznych łowów. Myśl ta sprawiła że w kącikach moich oczu zebrały się łzy, i zanim zdołałem je powstrzymać popłynęły po mojej twarzy, paląc moją skórę w mroźnym wietrze.
Pozwoliłem im płynąć jeszcze przez jakiś czas, a potem z ciężkim sercem sięgnąłem po moją zaufaną saperkę i zacząłem kopać dół, nie mogłem pozwolić na to, by pozostawić jej ciało na pastwę ptactwa i innych padlinożerców, a sama natura, jakby zdając sobie sprawę z powagi sytuacji, ustąpiła pozwalając mi na chwile wytchnienia od szalejącej zamieci.
Wykopałem dół, następnie delikatnie uniosłem jej ciało i westchnąłem, było nieprawdopodobnie lekkie, wręcz eteryczne, bałem się, że gdybym ścisnął je odrobinę mocniej, rozpadło by się w tysiące malutkich kryształków które bezpowrotnie porwał by wiatr, dlatego najpierw zeskoczyłem do grobu sam, a potem bez wysiłku wziąłem ją ponownie w swoje ręce, i ułożyłem u swoich stóp, następnie wygrzebałem z kopca i rzuciłem na nią ostatnie spojrzenie.
Ale jej tam nie znalazłem.